CZY PRZYJMUJĘ ŻYCIE PRAWDZIWIE?
Wobec listopadowego czasu refleksji nad życiem i śmiercią, pochylam się nad tematem przyjmowania życia. To z kolei prowadzi naturalnie w kierunku grudniowych świąt.
Wywodzę się z domu jakich wiele. Wiara, moralność, katolicyzm. To, co należy. Co wypada.
Kościół zdominował pierwszą połowę mojego życia. Dosłownie. Podejrzewam, że takich jak ja trafia do grup parafialnych jakiś procent. Dzieci nie do końca przyjęte i do-kochane w domach rodzinnych, gdzieś szukają bezpiecznej przystani. Gdzieś chcą się czuć zauważane i potrzebne.
Rzeczywiście tak mogło być. Wbrew wielu “wadom” katolicyzmu, trzeba przyznać, że nauczanie ewangeliczne Chrystusa jest skrojone na miarę takich osób. Wszak pod Jezusowe skrzydła trafiali ludzie, których zwykłam nazywać “boroczkami” i z którymi identyfikuję się do dziś. A to chorzy, a to z niepełnosprawnościami, a to z dysfunkcjami, a to dziwacy, a to poranieni, a to zagubieni. Szychom i dobrze ustawionym daleko było do Jezusa i tak jest do dziś. On oferował pocieszenie i pokrzepienie utrudzonym. Takim jak ja. I nam jest w tej religii dobrze.
Był czas, że należałam aż do czterech wspólnot katolickich. Był czas, że 90% wakacji spędzałam na rekolekcjach. Grałam na gitarze, śpiewałam, byłam w swoim żywiole. Czułam się kimś. Czułam się potrzebna. Nie twierdzę absolutnie, że wiara była na pokaz. Jednak z perspektywy aktualnej świadomości siebie podejrzewam, że tamten tryb życia moja nieświadomość mogła wykorzystać do zaspokojenia przeróżnych dziecięcych potrzeb.
Dlaczego o tym wspominam tak obszernie? Przyszedł czas pożegnania z grupami. Czas pracy zawodowej, założenia rodziny. Nagle stałam się zwyczajnym statystycznym katolikiem, który odwiedza świątynię raz w tygodniu. I wtedy trzeba odpowiedzieć sobie, czym tak naprawdę jest wiara, gdy już nie jest graniem na gitarze we wspólnocie?
Odpowiedzi mogą być zaskakujące. I trzeba się z nimi zmierzyć, choć to niełatwe. Jedna z nich była dla mnie szokująca:
Nie ma we mnie prawdziwej zgody na życie. Także swoje.
Dlaczego?
Nigdy nie akceptowałam siebie z głębi serca! Choć temat wałkowany był wielokrotnie przez lata należenia do różnych grup. Choć jest on podstawą chrześcijaństwa! Bóg Cię kocha. Niby przyjmowałam to umysłem, ale sercem – chyba nie. Gdyby tak było, nie chorowałabym latami na depresję. Nie miałabym takiego buntu przeciw ciąży i rodzeniu dzieci. Przecież powinnam się tym cieszyć, bo kto ma być “za życiem”, jak nie “tacy jak ja”? Tymczasem kryzys po narodzinach potomstwa tylko się pogłębiał.
Stąd temat tej refleksji: czy przyjmujesz prawdziwie, że żyjesz? Że żyją inni. Że są, jacy są.
Podobno nie można przyjmować innych, gdy nie przyjmuje się samego siebie. A niezgoda na siebie ma głębokie podłoże. Trafia na nasze totalne początki. Czy nasi rodzice przyjęli nas? Czy nas chcieli? Czy cieszyli się swoim i naszym życiem. Znam odpowiedź na te pytania…
I wiem, z pokorą, która nie jest moją mocną stroną, że choć jestem znana z wywodzenia się z religijnego środowiska, moja wiara czołga się gdzieś na nizinach i nie jestem wzorem do naśladowania. Jakże słaba to wiara!
Jestem po tych latach wciąż w punkcie zero. Wciąż na pierwszej lekcji. Nic dalej. Nic do przodu. Żaden ze mnie żniwiarz, bo kogo do Boga może przyciągnąć ktoś, kto nie może UCIESZYĆ się sobą i życiem?
Wiele razy słyszałam, że chrześcijanie są tacy smutni i dlaczego tak jest? Bo wciąż w naszych szeregach za dużo jest takich, jak ja. W depresji, a depresja to… brak wiary. Jakże gorzka to lekcja.
Lekcja pierwsza: przyjmowanie życia. Przede wszystkim własnego.