O czym świadczy bycie zakochanym? Co zrobić, gdy zakochasz się w kimś, będąc w innym związku? Jaką władzę mają nad nami emocje?
Bez zakochania żaden związek się nie rozpocznie. Czy przetrwa – to zupełnie inny temat. Ale reakcje chemiczne naszego mózgu i ciała, występujące w odniesieniu do konkretnej a nie innej osoby, pozwalają żywić nadzieję na wyjątkową więź i niepowtarzalne doznania. W końcu zakochania nie da się wywołać. Pojawia się i tyle. Ale…
Mam podejrzenie, że o ile nie możemy go wywołać, to możemy być na niego bardziej lub mniej podatni. Samo zakochanie możemy też podsycać i się w nim utwierdzać, np. oglądając często zdjęcia obiektu westchnień.
Moja znajoma powiedziała mi ostatnio, że nie byłaby już w stanie się w nikim zakochać. “Jestem zbyt cyniczna i zbyt trzeźwo myślę o mężczyznach”. Jest w tym istotna informacja: im większa jest nasza czystość, naiwność i marzycielstwo, tym większa podatność na zakochanie.
I jeszcze jedna, kluczowa okoliczność. Im większe są nasze niezaspokojone potrzeby, tym łatwiej się zakochać w kimś, kto rzekomo może je zaspokoić.
Z własnego doświadczenia wiem też, że im mniejsza jest nasza znajomość siebie, tym łatwiej wpaść w stan emocjonalnej euforii. Zdarza się to też tym, którzy z powodu lęku przed bliskością wolą uciec z realnego związku w imaginacje.
Zakochania są platoniczne i realne. Ja mam skłonność do tych pierwszych. Jest to dobrze znana przypadłość dzieci pozbawionych bezpiecznej więzi emocjonalnej w dzieciństwie. Rodzic niedostępny emocjonalnie sprawia, że taka właśnie więź – na odległość i osadzona w marzeniach – jest dla takiej osoby łatwiejsza. Moja mama przyznała mi się, że też tak ma. Nic dziwnego. To dorosłe dziecko alkoholika. Bez terapii.
Do zakochań podchodzę z dystansem. Są one dla mnie przede wszystkim źródłem bezcennej informacji o mnie samej. O moim zdrowiu emocjonalnym. Niezaspokojonych potrzebach. W zakochaniu chodzi o MNIE, nie o tę drugą osobę. Taki jest też sens tego wyrażenia: “za-kochać SIEBIE samego” w obrazie innej osoby.
No dobrze. Czyli co? Zakochujesz się i zamiast chwytać wiatr w żagle, korzystać z daru losu, analizujesz swoje potrzeby z podręcznikiem psychologii za pazuchą? No nie. Ale przyznać trzeba, że większość moich zakochań była chybiona więc… pójście za ciosem też nie jest gwarantem szczęścia.
Zauroczenie i fascynacja kimś jest sygnałem, co nam się podoba w potencjalnym obiekcie. To źródło ważnej wiedzy. Często jest tak, że wcale nie możemy z tą osobą stworzyć związku, z różnych powodów. Ale zyskujemy bezcenną wiedzę o nas samych.
Najtrudniejsze jest bodaj to, gdy zakochujemy się w kimś innym, będąc w związku. Łatwo bowiem tu o wniosek, że skoro już nic nie łączy mnie z obecnym partnerem, że potrafię zakochać się w innej osobie, to związek już umarł i trzeba go zakończyć. Niekoniecznie.
Tu właśnie wjeżdża na scenę kluczowy element: wiedza o sobie samym, która jeśli jest rzetelna, pozwala zinterpretować właściwie daną sytuację.
Byłam kiedyś w stabilnym i wartościowym związku. Byłam bardzo młoda, ale wydawało mi się, że jestem mądrą i dojrzałą dziewczyną. Tymczasem nie do końca tak było. Nie byłam świadoma tego, w jakich funkcjonuję schematach jako dziewczyna z dysfunkcyjnej rodziny, pozbawiona umiejętności tworzenia bezpiecznych więzi. Gdy związek przestał “jechać na emocjach” i pojawiło się obce mi bezpieczeństwo, zaczęłam uciekać. Druga okoliczność bardzo istotna, ojciec nas porzucił i ciągnęło mnie do mężczyzny starszego. Tu w grę wchodzą niezaspokojone potrzeby z dzieciństwa. Zakochałam się na zabój, porzuciłam narzeczonego i… utonęłam w cierpieniu. Nie mogłam zaznać szczęścia w nowym, do starego nie było powrotu. Nowy – wykorzystał i porzucił. Zostałam z niczym. To znaczy z depresją na dwa lata.
Ale to doświadczenie jeszcze nie przyprowadziło mnie do całej prawdy. Prawdę jeszcze trzeba przepracować. Nie tylko sobie uświadomić.
Musiałam przejść drugi raz przez taką silną fascynację, aby do głębi zrozumieć, co za tym stoi w moim przypadku. Jak silne są nadal szkodliwe schematy myślenia. Jak bardzo mi daleko do dojrzałości i do zdrowia w relacjach. Jak wciąż szukam księcia, który mnie uszczęśliwi. Jak bardzo jestem wciąż dzieckiem, a nie dorosłym. Jak mocno tkwię w złudzeniu, że nie dostałam miłości, więc muszę wciąż dostać! Tymczasem nikt już nie da i niczego nie zrekompensuje. Żaden człowiek z zewnątrz.
A zatem zakochanie może, ale nie musi mówić o tym, jak zła jest dotychczasowa relacja. Może, ale nie musi mówić o tym, że musimy zakończyć związek.
Długotrwałość zakochania też nie jest wyznacznikiem jego doniosłości. Moje trwały po dwa, trzy lata. Terapia i praca indywidualna pozwoliły je unieszkodliwić.
Jak jest teraz?
Skupiam się na tym, by źródłem mojego szczęścia nie był partner. Jestem pewna, że jestem w stanie prowadzić satysfakcjonujące życie, gdybym nagle go straciła. Robię teraz to, co zawsze dawało mi spełnienie. Jest to twórczość artystyczna. Jeszcze do niedawna czułam frustrację, że mój mąż zupełnie nie interesuje się tym, co tworzę, co jest dla mnie ważne. Nie otrzymuję od niego żadnej aprobaty ani zachwytu. Nie zajrzał nawet do mojego tomiku. Nie wie, jakie robię zdjęcia. Nie czyta mojego bloga. Ta okoliczność była na długiej liście zarzutow pod jego adresem. Czemu już nie jest? Bo przestałam uzależniać swoje samopoczucie od zachowań innych ludzi. Nie potrzebuję wyrazów uznania, by czuć, że moje działania są wartościowe. Potrzeba bycia zobaczoną i docenioną była pokłosiem mojego wewnętrznego pogubienia. Nie jest to już potrzeba kluczowa. Raczej wymyślona przez dziecko cienia.
Zakochanie może się wydarzyć i będzie się wydarzać. Ale to, co z nim zrobimy i do czego się przyczyni- to już inna, ciekawa historia.