Ważnym symbolem adwentowym jest światło, zwłaszcza światło latarenki czy też lampionu rozświetlającego grudniowe mroki. Myślę, że ten potężny symbol światła jest bliski każdemu człowiekowi, bo przecież mamy w życiu takie okresy, kiedy jest ciemno, jest trudno, i niecierpliwie czekamy aż się przejaśni.
Światło też oznaczać może czas dobry, czas wzrostu i wiązać się z chęcią jak najdłuższego podtrzymania tego światła, dbania o nie, podsycania go, by mrok nie nastał. To jednak nieuniknione. Wszyscy na scenie życia raz za razem stoimy w świetle a potem w mroku. Przechodzimy od blasku reflektorów do głębokiej ciemności kulis, mrocznego zaplecza.
Wielokrotnie byłam w moim życiu w ciemności. Może nawet częściej niż w świetle? A może… to normalne i nie ma się nad czym rozwodzić? Że większość naszego życia jest zwyczajna i ponura a rozbłyski światła nieliczne i chwilowe? A jednak coś we mnie się buntuje przeciwko takiemu spłyceniu. Przecież można też kroczyć w świetle w zwyczajnej codzienności i czuć się szczęśliwie.
Czułam w dzieciństwie całą sobą informacje i emocje płynące z otoczenia. Jak sprawić, by nasze dzieci były szczęśliwe? Być szczęśliwym. Wiem, że to nie zawsze jest do zrobienia. Moi rodzice nie byli szczęśliwi. Mało było w naszej rodzinie dobrego nastroju, śmiechu, beztroski i zabawy. Dziecko to czuje i to mu się udziela. Do tego doszły moje własne ograniczenia i kłopoty, jak poczucie wyobcowania, problemy w relacjach z rówieśnikami, dokuczanie. Byłam smutnym dzieckiem.
Trochę jaśniej zrobiło się po zmianie szkoły, ale nie na długo. Rozstanie rodziców, bycie świadkiem wojny nerwów i sprzeczności, anoreksja, przerwana terapia. To był ogromny mrok. Liceum – apatia, brak motywacji, osamotnienie, zagubienie uniemożliwiające marzenia o pozytywnej przyszłości. Studia w poczuciu wyobcowania i lęku o byt. Od drugiego roku stresująca praca w bardzo niesprzyjającym środowisku, wśród szykan i mobbingu. W trakcie – jeden nieudany związek, świadectwo lęku przed bliskością i wewnętrznego niepoukładania. Uwikłanie w iluzję – zstąpienie do ziemskich piekieł. Tak. Tak nazywam najmroczniejszy okres w moim życiu. Pasmo emocjonalnych katastrof i osobiste fiasko. Pierwszy atak depresji. Po trzech latach demony zostały uśpione, lecz nie wygnane. Przejaśniło się.
Po kilku latach znów nastała ciemność. Narodziny bliźniąt. Ciało i umysł na granicy wytrzymałości. Obsesje, zachowania kompulsywne. Tym razem jednak zaprosiłam demony do stołu rozmów. Przeczytałam sporo książek, wysłuchałam kilkadziesiąt godzin webinarów, leczę psychikę, należałam do grupy wsparcia dla kobiet, uczestniczę w psychoterapii indywidualnej. I znów się przejaśnia. Teraz jednak mam wgląd w przyczyny i choć proces trwa długo, istnieje większa szansa, że jasność zapanuje na dłużej.
Mój obecny stan można przyrównać do adwentu. Z lampionem w dłoni oczekuję trwałej jasności. Z ciemności wchodzę w czas światła. Tyle razy byłam w mrokach, że chciałabym doświadczyć światła na dłużej. Wierzę, że to możliwe. Że mogę. Ciemność mija, a praca mentalna pozwala przetrwać nawet te, które jeszcze nastąpią.
Pamiętaj, możesz!
Joanna