A ty? Kogo udajesz?

A ty? Kogo udajesz?

Tak naprawdę chciałam na zawsze być dzieckiem.
Korzystać z dobrodziejstw dorosłości.
Ale nie ponosić odpowiedzialności.
Przyjmować miłość, ale jej nie dawać.
Odbierać zachwyty, na które nie trzeba zasługiwać.
Ale tak się nie da.
Jestem więc małą dziewczynką w dorosłym ciele.
I wciąż udaję.
Jak te krasnale przebrane za Mikołaja.
___________
Grudniowy czas wyzwala we mnie wiele z wewnętrznego dziecka. I nie ma w tym nic złego. Kto nie kocha świątecznej atmosfery, padających płatków śniegu, podekscytowania oczekiwaniem na podarki? Ale jak napisała Joanna Flis we wstępie do swej ostatniej książki, miała w pewnym momencie dość wewnętrznego dziecka. I zaczęła kierować swą uwagę w stronę dojrzałej siebie. Dorosłej. Bo jednak ta strona powinna dominować w życiu dorosłego wiekowo człowieka.
A ja w grudniu mierzę się zawsze z trudną prawdą. Jest to prawda o tym, jak mocno jeszcze trwam w tym, co dziecięce. Ile jeszcze jest do przepracowania. Świadomość jest, ale nieświadomość jeszcze się buntuje.
Brak dojrzałego podejścia do siebie i relacji jest bodaj najważniejszym utrudnieniem, z jakim wielu z nas się boryka. Pisze o tym i Joanna Flis, i Stephanie Stahl i Eugenia Herzyk w książce o Dorosłych Dziewczynkach z Dysfunkcyjnych Rodzin. Wiele takich dziewczynek, ale i chłopców jest wśród nas. Bez świadomości i terapii, w wyparciu i przyblokowaniu pozakładali rodziny, a po paru latach czują, że coś jest nie tak. Jestem prawie pewna, że w wielu przypadkach powodem problemów nie są żadne kryzysy wieku średniego albo związkowa rutyna. Ale to, że to co wyparte, nasza dziecięcość dopomina się o swoje. A wielu myśli np., że źle wybrało partnera i musi się rozwieść.
Co jest moim lustrem? Widzę swoją niedojrzałość w wielu aspektach. Ostatni kryzys życiowy skierował mnie wreszcie na tory uświadomienia i choć czasem chciałabym cofnąć czas, to jednak wiele temu kryzysowi zawdzięczam. Nie wiem, czy gdyby nie był tak głęboki i poważny, to zabrałabym się za swoją kondycję psychiczną. Niby się wydawało się demony przeszłości zostały przegonione. Że taka jestem genialna – bez terapii, może z pomocą aniołów bożych, uporałam się z dzieciństwem, rozwodem rodziców, anoreksją, nieudanymi związkami. Och, jaka ja jestem genialna, wyjątkowa, silna i dojrzała! Nic bardziej mylnego.  Po prostu mała dziewczynka zacisnęła pięści i powiedziała „dam radę”. Wyjdę za mąż, urodzę dzieci i wszystko będzie ok.  Tak po prostu. Samo z siebie.
Tymczasem…? Jestem małą dziewczynką, która nadal szuka miłości taty. Nadal oczekuje ochów i achów, zachwytów i dumy jakiegoś mężczyzny, który wpisuje się w ideał ojca. A gdy nic takiego nie dostaję (bo nie mogę), pojawia się pustka, którą zapełniam… nadmiernym marzycielstwem, kompulsjami, zakupami, instagramem. Jakiś czas temu pisałam na insta o tym, że nie czuję się kobietą. Mam męża, 3 dzieci. A jednak… wychodzi to głęboko skrywane i udawane, prawdziwe ja. Że tak naprawdę ja nie chcę być kobietą. Wcale a wcale! Że to wszystko jest wielkim udawaniem. Że przebieram się za kobietę każdego dnia, a tak naprawdę jestem dziewczynką, której skończyły się już wszystkie zapałki i teraz żebrze u każdego o odrobinę ciepła. Taka jest bolesna, lodowata prawda.
Małe dziewczynki są tylko małymi dziewczynkami. Małe dziewczynki lubią zabawę i baśnie. Chcą być noszone na rękach. Małe dziewczynki szybko się obrażają. Nie potrafią tworzyć związków. Nie zawsze umieją nazwać swoje uczucia. Czasem nie wiedzą, czego potrzebują. Małe dziewczynki mają wielkie marzenia. Przeżywają silne emocje. Porzucone małe dziewczynki zostały zostawione na brzegu rwącej rzeki. Nie miał kto przeprowadzić ich na drugą stronę bezpiecznym mostem. I teraz toną w tej głębokiej rzece dorosłości, walczą z silnym prądem, nurt znosi je, gdzie chce. Obijają się o kamienie, ranią sobie raz po raz najwrażliwsze części. Robią, co mogą, miotając się wśród fal. Lecz nie mogą przedostać się na drugą stronę.
Droga do dorosłości nie jest prosta, gdy ma się takie zaległości. Niezawinione przez siebie. Ale na tym etapie nie ma już sensu zawodzenie „To nie moja wina! Zróbcie coś z tym! Odczarujcie mnie”. Ten obraz jest mi bardzo bliski. Chciałabym zostać odczarowana! Ale… to znowu jest utknięcie przy dziecięcym. Ten książę, ta Dobra Wróżka, tak? Czujecie to? Jesteśmy znowu w domu. W tym samym miejscu.  Znowu mała dziewczynka czeka na cud. Bo to przecież nie moja wina, że tata nie mógł mnie dojrzale wesprzeć. Że mama nie mogła. Itp. itd. Trudno przejść ten etap. Tego ustawicznego buntowania się. Że skoro to mnie po prostu spotkało, to dlaczego ja mam teraz coś robić i co ja w ogóle mogę zrobić? Przecież ja nic nie mogę. Ja nie dostałam, ja nie otrzymałam, ja nie mam, ja nic nie umiem, ja już zawsze będę taka, chyba, że ktoś, coś… Bardzo trudno to przeskoczyć, ten etap długo trwa. To jest takie zacietrzewienie i zamknięcie się w swojej ranie. Połączone z utknięciem w schemacie niemocy i braku sprawczości. Bo rzeczywiście, gdy się było dzieckiem, niewiele mogłyśmy zrobić, prawda? Rodzice decydowali, kazali. Życie przynosiło różne wydarzenia, a my? Mogłyśmy tylko na to wszystko patrzeć. I robić to, co do nas należało.
Myślę, że jestem jeszcze w tym etapie, a może jedną nogą tu, a drugą już… gdzieś dalej. Chyba trochę już wierzę, że mogę, mniej już we mnie tego czekania na cud. Ale jeszcze nie sięgam po narzędzia sprawcze.  Nie wiem, jak to zrobić. Do czego służą. I być może kiedyś się nauczę. Być może nauka dorosłości jest do wyuczenia się, jak każde rzemiosło, jak terminowanie na praktyce u mistrza! Trzeba czasu i cierpliwości. I to, co nie zostało nam dane, zostanie kiedyś wypracowane pracą własnych rąk. Jak rzeźba w drewnie. Jak tkanie dywanu. Reperowanie obuwia.
A zatem jestem uczennicą, małą dziewczynką, a może już podlotkiem, terminującym na praktyce w Szkole Kobiecości. I Mikołaja proszę jedynie o dobre nauczycielki. Nie o lalki, szmacianki, maskotki, błyskotki. O dobre nauczycielki, proszę, Mikołaju. I żebym już nie musiała udawać.